Jak pisałam powyżej, przyszedł na mnie czas rozprawienia się z otaczającą rzeczywistością. W tej rzeczywistości byłam sfrustrowaną mężatką, a do tego matką. W dużej mierze frustracja narastała lawinowo, od kiedy stałam się matką. Dziecko wprowadziło do naszego życia elementy, które przedtem jakoś omijaliśmy. Nie decydowaliśmy wspólne o tym co i jak oraz za ile, jak również o tym co ja, a co ty i kiedy. Jak spróbowaliśmy to zmienić, nie wyszło. Dowiedziałam się, że dziecko było na „moje życzenie” i podobno nawet się deklarowałam, że on z tym nie będzie miał żadnych problemów. Nie przypominałam sobie takich ustaleń, chciałam żeby było inaczej, zaczęła się walka.
Atmosfera rzutowała negatywnie na rozwój dziecka, było nadpobudliwe i zbuntowane. Z miłego bobaska wyrastał potwór. Nie było nikogo bliskiego, kto wsparłby moje obowiązki wychowawcze, a po wizycie naszej trójki u psychologa i psychiatry usłyszałam od męża, że „mam go w to więcej nie mieszać”. Zdecydowałam o wyeliminowaniu przeszkody, czyli rozwodzie i wyprowadzce męża.
Nie chciał się zgodzić, trwał w uporze jakiś czas, ale po przepychankach, awanturach i niewielkiej pomocy z zewnątrz, zabrał rzeczy i zamknął drzwi z drugiej strony.
Ku przestrodze wszystkich kobiet, które będą jak ja myślały, że rozwód jest rozwiązaniem, zaznaczam wyraźnie, że tu się zaczyna historia, a nie kończy. I jest to historia z Radykalnym Wybaczaniem w tle.
Mój były małżonek, wypchnięty z rodzinnego gniazda, zmobilizował się i zaczął walczyć. Dokładnie nie wiadomo było o co walczy, bo hasło jego kampanii brzmiało „ponieważ mnie skrzywdziłaś, więc nie będę płacił alimentów, nie będę się interesował potrzebami dziecka (chociaż to hasło było już przedtem) i będę każdej napotkanej osobie mówił, że jesteś podła, wyrachowana czarownica, która złamała mi życie i powinna za to odpowiedzieć”.
Chyba był przekonujący, bo ludzie zaczęli się odsuwać, a nasze dziecko patrzyło na mnie jak na bandytę. Wpadłam z deszczu pod rynnę.
Czasem trzeba zejść na dno, żeby się zająć własnym rozwojem. Na tym dnie postanowiłam mu wybaczyć „radykalnie”, bo nic innego mi nie pozostawało.
Pisałam arkusze i słuchałam płyty z 13-stoma krokami, medytowałam nad stwierdzeniem z arkusza, że „mój były mąż ukazuje mi, że muszę kochać i akceptować siebie samą”. Ale przecież jego zachowanie doprowadzało mnie do rozpaczy. Najgorszy był pkt. 12. „Rozumiem, że on nie robi nic złego. Przestaję osądzać”. Nie rozumiałam! Ujrzenie doskonałości w tej sytuacji było mi zupełnie obce.
Jedyna rzecz, która mnie przy tym trzymała to autor tej metody oraz treści zawarte w jego książce. Wzbudzał zaufanie do swojej wiarygodności i dodatkowo przestrzegał, że pojawiający się na początku opór można przełamać cierpliwością. W punkcie 17. jak mantra znowu było o jego (mojego byłego męża) gotowości odzwierciedlenia moich błędnych przekonań.
Czyli, że w nim jak w lustrze mogę zobaczyć moje przekonania i dostrzec, że są błędne.
Co on odzwierciedlał?
Mówił, że jestem podła, wyrachowana, robię mu krzywdę tym, że go nie chcę, powinnam go zaakceptować, takim jaki jest, bo się stara i tylko mu nie wychodzi.
Mówił, że zasługuję na karę, na to żeby się nade mną pastwić i nie ma zmiłuj się!
Czy to były moje przekonania?
Szczerze mówiąc komunikaty o podłości, wyrachowaniu i robieniu innym krzywdy jakoś zalatywały mi moim domem rodzinnym. Był to u mnie element wychowawczy, stosowany przez moich rodziców. Poprzez wytknięcie negatywnych zachowań, usiłowali je przekształcić w pozytywne.
Powinnam jego zaakceptować! Temat rzeka. A co to znaczy? Wcale nie mam przekonania, że akceptuję siebie, a co dopiero kogoś, a poza tym ciągle kołatało mi w głowie zdanie: jak można zaakceptować takiego człowieka!.
Karanie też wiążę się z moją osobistą historią. Rodzice częściej stosowali kary, aniżeli nagrody. Przyzwyczaili mnie do ciągłego oczekiwania, że „kara ciebie nie minie”, chociaż czasem się udawało, jak okazywało się, że to były pogróżki prewencyjne.
A jeśli to prawda i mój były mąż jako bratnia dusza pokazuje mi, że nie kocham siebie, nie akceptuję i wierzę w to, że zasługuję na karę „na wszelki wypadek'?
Już samo rozważenie takiej możliwości automatycznie przestawiło mnie z pozycji osądzającej na patrzącą z większej perspektywy i widzącą więcej niż na początku, a więc odpowiedź w pkt 12. była "tak". Nowa perspektywa pozwoliła mi nie osądzać, a to duża zmiana, radykalna.
Przekonałam się wtedy, jak ludzie są ze sobą połączeni. Im bardziej mu radykalnie wybaczałam, tym bardziej on nie miał z czego strzelać. Zaczynałam rozumieć, co to jest transformacja energii.
A ja dostawałam coraz więcej informacji o tym, co głęboko schowane we mnie i najlepiej żeby tam zostało, bo to takie niefajne. Praca własna zaczęła się u mnie od dostrzeżenia, że jest coś we mnie, co wcale mi nie pasuje. Prawdą jest, że stało się to dzięki staraniom mojego eks-męża. Chwała mu za to!